środa, 31 sierpnia 2011

trzeba sobie radzic

- Wycialem dziure w folii od jogurtu lyzeczka.- oznajmil Starszy moszczac sie na swoim krzeselku w samochodzie - potem nie zdazylem go zjesc, wiec teraz pewno pudelko na lunch jest cale uswinione...
- Przypnij sie, bo ruszam. Chce zdazyc przed tym autobusem szkolnym. Jak nie zdaze, to bedziemy sie wlec za nim w zolwim tempie i sie spoznimy na twoje plywanie - rzecz sie dziala na parkingu przed szkola. Starszy wlasnie skonczyl lekcje.
- Dlaczego wyciales dziure? - zapytalam kiedy juz ruszylismy, na nasze szczescie przed autobusem.
- No bo te folie jest bardzo ciezko zdjac.
- Nie mogles poprosic pania o pomoc?
- Ty nic nie wiesz - stwierdzil Starszy tonem steranego zyciem i doswiadczonego przez los starca - tutaj nie jest tak jak w przedszkolu. Tutaj pani juz tak nie pomaga, trzeba sobie radzic samemu.
Pokiwalam glowa. Hmmm, no tak trzeba sobie radzic. Nagle zatesknilam za pania Starszego z przedszkola. Bardzo ciepla, kochajaca dzieci, ale jednoczesnie stawiajaca im jasne wymagania i granice. Doswiadczona nauczycielka.
Obecna pani Starszego jest mlodziutkim dwudziestoletnim stworzeniem, ktore w tym roku zaczelo prace w szkole. Bardzo sie stara, ma olbrzymi entuzjazm, ale jeszcze sporo musi sie nauczyc. No i nie jest matka. Prawdopodobnie sporo wie o dzieciach, ale jest to wiedza czysto teoretyczna.
Musze jednak opanowac rozterki matczynego serca, myslec o pani zyczliwie i jakos to bedzie. Trzeba sobie radzic.

niedziela, 28 sierpnia 2011

szkola dzieci i moje ksiazki

When I'm a building in the block room,
Please don't say, "I'm just playing"
For, you see, I'm learning as I play
About balance and shapes.

When I'm getting all dressed up,
Setting the table, caring for the babies,
Don't get the idea I'm "just playing."
I may be a mother or a father someday.


When you see me up to my elbows in paint,
Or standing at an easel, or molding and shaping clay,
Please don't let me hear you say, "He's just playing"
For you see, I'm learning as I play.
I'm expressing myself and being creative.
I may be an artist or an inventor someday.


When you see me sitting in a chair
"Reading" to an imaginary audience,
Please don't laugh and think I'm, "just playing"
For, you see, I'm learning as I play.
I may be a teacher someday.

When you see me combing the bushes for bugs,
Or packing my pockets with choice things I find,
Don't pass it off as "just playing."
For, you see, I'm learning as I play.
I may be a scientist someday.


When you see me engrossed in a puzzle,
Or "plaything" at my school,
Please don't feel the time is wasted in "play"
For, you see, I'm learning as I play.
I'm learning to solve problems and concentrate.
I may be in business someday.


When you see me cooking or tasting foods,
Please don't think that because I enjoy it, it is just "play"
For, you see, I'm learning as I play.
I'm learning how my body works.
I may be a doctor, nurse, or athlete someday.


When you ask me what I've done at school today,
And I say "I played,"
Please don't misunderstand me.
For, you see, I'm learning as I play.
I'm learning to be successful in work.
I'm preparing for tomorrow.
Today, I'm a child and my work is play.


Anita Wadley Just playing

***

Mamy juz za soba pierwszy tydzien szkoly Starszego i przedszkola Mlodszego. Podsluchalam taka oto konwersacje:
- Kajtusiu, ty jestes krocej w szkole niz ja w przedszkolu. Zawsze przychodzisz z mama mnie odebrac. No bo widzisz ja mam bardzo duzo zadan w tym roku do zrobienia. I lunch jem w przedszkolu, a ty w szkole nie... - zagail Mlodszy.
- A ja jestem z mama wiecej czasu sam w domu! bez ciebie! - odparowal Starszy radosnie.

Wyglada na to, ze wszyscy sa zadowoleni, a zadowolenie to podstawa harmonijnego, bezkonflitowego wspolzycia w rodzinie.
Marzeniem Mlodszego bylo nosic torbe z lunchem do przedszkola Nosi, zjada i wyglada na to, ze jest szczesliwy. Starszy dwa poprzednie lata spedzal piec dni w tygodniu od 9:00 do 3:00 w przedszkolu, po to, zeby szkole zaczac z plynnym angielskim. Cel zostal osiagniety, Starszy mowi plynnie po angielsku nie tylko z amerykanskim akcentem, ale jak zauwazyl nasz przyjaciel Chris, z akcentem kalifornijskim (poludniowo zachodnim). Nie moge tego zweryfikowac, bo nie odrozniam akcentu z Nowego Jorku od akcentu z Los Angeles. Poprostu tego nie slysze.
W tym roku Starszy spedza wiec w szkole tylko 3 godziny, od 8:00 do 11:00. To ostatni taki rok. Od pierwszej klasy nie ma juz wyboru, wszystkie dzieci maja zajecia od 8:00 do 3:00. Widze, ze bardzo sie cieszy z tego czasu, ktory spedzamy razem, bez Mlodszego. W ciagu ostatniego tygodnia odebralam wiele slodkich buziaczkow i "kocham cie mamusiu", co znaczy mniej wiecej: dziekuje ci, strasznie ci dziekuje, ze nie musze byc w szkole do 3:00. Bo Starszy do szkoly podchodzi z wielkim dystansem. Nie zeby robil jakies sceny, plakal, opieral sie. Nic z tych rzeczy. Do szkoly idziemy sobie spokojne, wymieniamy rozne poranne uwagi na tematy ogolne, spokojnie sie zegnamy buziakami i usciskami na placu zabaw dla zerowkowiczow, machamy do siebie, Starszy upewnia sie, ze dzisiaj tez go odbiore wczesnie i znika. Starszy nie wykazuje tylko cienia entuzjazmu dla szkoly.
Z innych milych wiesci, bo poczatek roku szkolnego uwazam za wiadomosc dla siebie radosna, dotarla wreszcie wielka paka z zamowionymi szesc tygodni temu w pewnej polskiej ksiegarni internetowej ksiazkami. Jestem wlasnie w trakcie trzeciej czesci Millennium Stiega Larssona i bardzo mi smutno, ze to juz koniec, wiecej nie bedzie. A na polce lezy i mruga do mnie zachecajaco kilka tomow Andrea Camilleri. Bardzo lubie tego autora za jezyk, erudycje,  niezwykla trafnosc z jaka oddaje atmosfere sycylijskiego miasteczka i cudownie realistyczne opisy potraw, ktore pochlania komisarz Montalbano. Bo Sycylie bardzo lubie, zeby nie powiedziec kocham.
Niestety nadal jest koszmarnie goraco, do 38C. Do tego wilgotno, bo to pora monsunow. Caly czas powtarzam sobie: oby do konca wrzesnia/poczatku pazdziernika i bedzie normalnie przez kolejne 8 miesiecy, czyli miedzy 18C a 24C.
Jutro po szkole zabieram Starszego do kina na Smurfy. To bedzie niespodzianka, mam nadzieje, ze udana.

czwartek, 25 sierpnia 2011

nikt nie jest samotna wyspa...

"Kazdy czlowiek jest czescia mnie samego, bo ja jestem czescia i czlonkiem ludzkosci. (...) Nic nie bedzie mialo sensu, jezeli nie uznamy z Johnem Donnem, ze nikt nie jest samotna wyspa, kazdy jest czescia kontynentu, jednego glownego ladu."
Thomas Merton - Nikt nie jest samotna wyspa

Wiem, ze wielu z Was czyta blog Joanny. Wielu towarzyszy jej w walce o zycie, wspiera na rozne sposoby. Ona sama bardzo pieknie i zarliwie prosila o pomoc dla innych osob w potrzebie, wszak nikt nie jest samotna wyspa...
W swojej sprawie dlugo milczala, teraz podala numer konta. Potrzebne sa pieniadze, bo sama wola walki, to czasem za malo. Jesli wsrod moich drogich Czytelnikow jest ktos, kto nie zna jeszcze Joanny, ale mimo to chcialby jej pomoc, to bardzo, bardzo prosze. Joanna od kwietnia 2010 roku walczy z nowotworem. Jest mama 6letniego Janka.
Nic nie bedzie mialo sensu, jesli nie uznamy, ze nikt nie jest samotna wyspa, kazdy jest czescia kontynentu.

Fundacja Rak'n'Roll. Wygraj życie!ul.Chełmska 19/21, 00-724 Warszawa
Multibank
nr rachunku: 73 1140 2017 0000 4502 1050 9042
nr IBAN: PL 73 1140 2017 0000 4502 1050 9042
nr BIC: BREXPLPWMUL
tytuł wpłaty: Joanna Sałyga

wtorek, 23 sierpnia 2011

home sweet home

Droga do domu byla dosc dluga i nie pozbawiona klod rzucanych nam przez los. Ale jestesmy w domu i teraz juz tylko to sie liczy.
Samolot mielismy o 22:45 wieczorem. Starszy musial oczywiscie zasnac snem kamiennym na odcinku dom - lotnisko. Zostal wiec wywleczony przez Meza z samochodu w swoim foteliku i ustawiony pomiedzy sterta naszych bagazy. Nie zdolalo go to wyrwac z objec Morfeusza, spal sobie spokojnie dalej. Maz z Chrisem pojechali oddac samochody a Mlodszy, ja oraz wciaz spiacy Starszy czekalismy. Po dluzszym czasie panowie starsi wrocili i przy pomocy Mlodszego zaczeli przepuszczac nasz dobytek przez maszyne, ktora sprawdza, czy nie wywozimy nielegalnie banana albo ananasa z raju. Niestety nie mozna bylo przepuscic przez maszyne fotelika razem ze spiacym slodko Starszym. Wyplatany z krzeselka Starszy spal nadal. Spal twardo i stawial zdecydowany opor wszelkim probom dobudzenia go. Raczej nie chcac niz chcac, musialam dzwignac bezwladnego, przelewajacego sie i zwisajacego z kazdej strony pierworodnego. Potem stanelismy w dlugasnej kolejce do check in.  Z kazda minuta bylam coraz bardziej przekonana, ze zaraz wyskoczy mi ktorys dysk albo oberwane z hukiem rece opadna wraz z kochana zawartoscia na ziemie. Nic takiego sie jednak nie wydarzylo, poniewaz (i tu AniaHa niech przerwie lekture i wznowi ja w kolejnym akapicie) pojawil sie nagle pan z wozeczkiem dla niedomagajacych i powiedzial mi:
- Pani siada bo pani w krzyzu strzeli albo sie rece urwa. Ten dzieciak przeciez ciezki jest.
I przesunal wozeczek wraz ze mna i Starszym na sam przod ogonka, gdzie czekalam az nadejdzie nasza kolej. Uczciwie przyznam, ze ze zdumienia tak zaniemowilam, ze chyba nawet nie podziekowalam. W tym kraju nawet kiedy bylam w dziewiatym miesiacu ciazy nikt mi nigdy nie ustapil miejsca, nie przepuscil w kolejce. Nigdy. Tak wiec wstrzas, ktorego doznalam byl uzasadniony.
Nie lubie latac. Zadne statystyki mnie nie przekonaja o tym, ze latanie jest najbezpieczniejsza forma podrozowania. Panicznie boje sie byc w powietrzu, zamknieta w metalowej puszce i pozbawiona wplywu na cokolwiek. A skad ja mam miec pewnosc, ze ten pilot nie spi w tej chwili (w nocy to przeciez bardzo prawdopoobne) i nie lecimy na jakims autopilocie, zdani tylko na komputery? Do tego trzeslo, bardzo trzeslo, a pilot ani razu sie do nas nie odezwal, zeby spokojnym glosem pocieszyc, ze to tylko turbulencje i, ze zaraz z nich wylecimy i zeby sie przypiac. Nic. Cisza. Wszyscy wokol spali. Chyba z pilotem wlacznie. Tylko ja nie spalam i robilam w myslach przeglad moich 39 lat zycia...
Na szczescie dolecielismy nad ranem do Phoenix i moj prywatny, maly horror sie zakonczyl. Na ziemi niemal natychmiast poklocilam sie z Mezem, ktory twierdzil, ze przeciez wedlug czasu hawajskiego jest jeszcze srodek nocy i dzieci nie musza nic jesc, a ja nie musze pic kawy. Bo gdybysmy teraz byli na Hawajach to byli bysmy teraz spali. No ale nie bylismy na Hawajach tylko w Phoenix o 7:00 czasu lokalnego i dzieci jekami domagaly sie jedzenia, a ja poprostu czulam, ze nie przezyje kolejnych godzin bez kawy.
W koncu jakims cudem udalo nam sie nabyc bajgle, kawe, odebrac caly nasz majdan i dowlec sie z tym wszystkim przed budynek lotniska. Maz z Chrisem i Mlodszym pojechali na parking po samochody. Dlugo nie wracali. W koncu sie pojawili. Okazalo sie, ze w moim samochodzie, ktorym mialam sama z dwojka dzieci pokonac 100 mil autostrada, rozladowal sie akumulator. Maz nakazal mi bez wylaczania silnika jechac do domu. Co tez uczynilam. Kilka razy myslalam, ze zaraz zasne za kierownica, ale nie zasnelam. Dojechalam.


czwartek, 18 sierpnia 2011

ostatnie godziny w raju

Ostatnie dni mijaja nam w bardzo przyjemnym nastroju. Maz z Chrisem zrobili wiekszosc tego co mieli zrobic. To czego nie udalo sie z roznych powodow zrobic, zrobia nastepnym razem, prawdopodobnie w styczniu.
Dwa dni temu dwaj panowie starsi zauwazyli, ze moja tolerancja dla dwoch panow mlodszych spadla ponizej zera. Czyli, ze jeszcze godzina lub dwie sam na sam z moimi kochanymi synkami, a dojdzie do dzieciobojstwa. Tak, tak mili moi. Raj czy nie raj: 12 godzin dziennie przez 10 dni z dwojka ruchliwych, pyskatych, ciekawskich chlopcow, pelnych pomyslow i woli realizacji tychze moze doprowadzic do katastrofy.
W zwiazku z powyzszym wszyscy czterej panowie wsiedli do samochodu i sie wyniesli zostawiajac mnie, ku mojej wielkiej radosci, sam na sam ze soba, domem, ogrodem, plaza, sloncem, oceanem i ksiazka. Z relacji wiem, ze byli w przepieknym miejscu, w Waipio Valley.
Droga do tej doliny jest naprawde bardzo stroma. Kiedy wjezdzali z doliny pod gore zauwazyli autostopowiczke, ktora, jak sie okazalo, skaleczyla palec u nogi.
Maz zaproponowal jej, ze jesli chce, to moze usiasc z tylu, miedzy fotelikami chlopcow. Kobieta, mimo iz slusznej, amerykanskiej postury byla mocno zdeterminowana i postanowila wcisnac sie miedzy krzeselka. Z relacji Chrisa wiem, ze jechala przechylona mocno do przodu, bo nie udalo jej sie wpasowac korpusu miedzy siedzonka moich dzieci. Jednoczesnie usilowala trzymac ranna noge wyciagnieta przed soba...
Maz zeznal, ze podczas calej akcji podwozenia autostopowiczki nasze dzieci, lekko zszokowane cala sytuacja, prowadzily miedzy soba taka oto konwersacje:
-  My przeciez nie jestesmy serwisem taksowkowym ! - to glos Starszego w sprawie.
- Tak, tak, masz racje! Nie jestesmy taksowka, ani tym bardziej ambulansem. - wtorowal mu Mlodszy.
Takimi oto zyczliwymi uwagami przerzucali sie chlopcy ponad glowa poszkodowanej pani. Na szczescie robili to po polsku. Kiedy kobieta wysiadla, Starszy kategorycznie stwierdzil:
- Tato, my juz nie chcemy zadnych wiecej rannych w naszym samochodzie.
Zupelnie nie wiem dlaczego tak nimi to wstrzasnelo, bo na Hawajach czesto podwozimy autostopowiczow. Zazwyczaj podrozuja jednak na przednim siedzeniu, no i nie sa ranni.
Wczoraj spedzilismy rodzinny dzien na plazy. I bylo cudownie. Wszyscy plywalismy w oceanie. Wyglupialismy sie. Dzieci byly szczesliwe, ze rodzina jest razem.
A dzisiaj pakujemy sie i za pare godzin lecimy do Phoenix. Stamtad chlopcy ze mna jada do Tucson, do domu, a Maz z Chrisem do Sedony.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

mily dzien

Chris nocuje dzisiaj po drugiej stronie wyspy, w okolicach Hilo. Ma tam do zrobienia pomiary dzisiaj i jutro. Nie warto mu wracac dzisiaj dwie godziny do Puako na noc tylko po to, zeby jutro rano znowu jechac dwie godziny w to samo miejsce.
Zostalismy sami. Maz musi odczytac dane z dwoch eye buttons. Eye button to ustrojstwo wielkosci orzecha laskowego, ktore najpierw trzeba zaprogramowac a potem wiesza sie je w starannie wybranym miejscu, raczej niedostepnym i niewidocznym dla niezainteresowanych. Taki eye button zbiera dane dotyczace opadow lub temperatury. Po roku lub dwoch, w zaleznosci od tego na jak dlugo zostalo ustrojstwo zaprogramowane, trzeba przyjechac z komputerem, na podstawie koordynatow z GPS znalezc je na drzewie, kamieniu, domku itp. przylozyc czytnik i w ciagu kilku minut sciagnac dane. Zaprogramowac na kolejny czas i po sprawie. Pod warunkiem, ze dziala komputer...
Trzy dni temu panowie po godzinnym marszu znalezli w deszczu i przy temperaturze 7C na wysokosci 12.000 m eye button i nie mogli zczytac danych. Przez dwie godziny, ciagle w deszcu i przy 7C  naprawiali komputer. W koncu dostali swoje dane, ale wrocili wsciekli i kleli na czym swiat stoi. Nie wiem dlaczego najbardziej dostalo sie biednym Chinczykom...
Dzisiejsze punkty do odczytania sa latwo dostepne. Jeden jest na pobliskiej plazy, drugi na potoku lawowym, do ktorego mozna podjechac samochodem i isc ok 10-15 minut.
- Synki, chcecie pojsc ze mna na spacer po potoku lawowym - zapytal Maz - mozemy razem zrobic kawalek roboty. Potem znajdziemy drugi button na plazy i po robocie poplywamy.
- Chcemy, chcemy, bedzie fajnie - entuzjazm i optymizm 4-5latka nigdy nie przestanie mnie fascynowac.
- A czy ty, mamo, tez chcesz pochodzic po lawie? - zatroszczyl sie Mlodszy o moja rozrywke.
- Nie synku, dziekuje, mam juz inne plany - powiedzialam szybko - ale jestem pewna, ze milo i ciekawie spedzicie czas z tatusiem.
- Matka zamiast na spacer po lawie wybiera sie na spacer po centm handlowym - mruknal ponuro Maz zdegustowany moja ignorancja oraz lekko przestraszony szkodami, jakie najprawdopodobniej poczynie na naszym koncie.
Tak, dokadnie tak! Zakupy! Panowie zostawili mnie Kings` Shops w Waikoloa, a sami pojechali szukac swoich eye buttons. Przez trzy godziny oddawalam sie orgii zakupow. W samotnosci. I bylo mi dobrze, wspaniale, wysmienicie. Nikt sie za mna nie petal, nie musialam uwazac, zeby male, czteroletnie, ciekawskie, niedomyte lapki nie uszkodzily towarow. Nie musialam napominac, strofowac, grozic, negocjowac, wyprowadzac ze sklepu, uciszac...
Po bardzo udanych zakupach zjadlam lunch i wypilam dwa hawajskie koktajle: Mai Tai i Hawaiian Sunset. Obydwa byly kolorowe i smaczne. Z lekkim szumem w glowie, objuczona zakupami jak wielbladzica odnalazlam moich chlopakow na plazy. To byl bardzo mily dzien.


sobota, 13 sierpnia 2011

dookola wyspy

Zawsze, kiedy odwiedzam Big Island, nadchodzi dzien, w ktorym stwierdzam, ze juz dosc wylegiwania sie na lezaku w cieniu palmy z ksiazka w jednej i chlodnym piwem w drugiej dloni, dosc kapieli w oceanie, grzebania w piachu i wszelkich innych rozkoszy plazowych.
Czas ruszyc przed siebie. Musze cos odkryc, zdobyc, poznac. Byc w ruchu. Z kazdej takiej wyprawy wracam szczesliwa, z nowymi wrazeniami i odkryciami.
Wczoraj, dosc wczesnym rankiem zapakowalam chlopcow i siebie do samochodu. I ruszylismy. Przed siebie, wzdluz wybrzeza. Dookola wyspy, droga nr 19 i 11.
Po drugiej stronie wyspy znajduje sie Hawai`i Volcanoes National Park. Tradycyjnie podczas naszego objazdu odwiedzamy to miejsce. Droga nr 11 jest w parku zalana lawa na odcinku kilkunastu mil. Tak naprawde nie da sie wiec objechac wyspy dookola, bo koleczko, ktore kiedys tworzyly drogi zostalo przerwane potokiem lawowym. Mozna dojechac do konca tej drogi od strony parku i pojsc na spacer po lawie.


koniec drogi
Na poczatku drogi w parku ogladalismy steam vents: miejsca, gdzie woda deszczowa przeciekla do gruntu, zostala podgrzana przez gorace kamienie i unosi sie w postaci pary.

steam vents

roslina, ktora rosnie na kraterze

potok lawowy

potok lawowy, ktory wpada do Pacyfiku; to czarne to mlodszy potok lawowy

Najwieksza atrakcja dla chlopcow byl spacer przez lava tube, ktora wyglada jak tunel zrobiony przez czlowieka. Jest to otwor, ktory powstal na skutek cisnienia, pod ktorym lawa wydostawala sie na powierzchnie.

Rok temu, wiedziona ciekawoscia, postanowilam sprawdzic co jest po drugiej stronie zalanej lawa drogi, w okolicach Hilo. Tej jej czesci, ktora nie znajduje sie w parku. Znalazlam tam zielona dzungle, ktora wyrosla na czarnych potokach lawowych wpadajacych do lazurowego oceanu. Nie moglam i tym razem nie pojechac w to miejsce.


Sa takie momenty, kiedy odbiera mi mowe, przystaje w oslupialym zdumieniu. Zapiera dech i cos lapie za gardlo. Bo jest pieknie. Niewyobrazalnie, cudownie, zadziwiajaco. Nie moge myslec, tylko otwieram buzie i patrze, chlone. To byla jedna z takich chwil.
Dodatkowo urzekl mnie kompletny brak turystow. Nikt tam nie jezdzi, bo nie ma w tym miejscu sklepow, hoteli, plaz. Znalazlam osade hipisow, spotkalam na skalach kobiety tanczace taniec hula, kilka domow i stary opuszczony cmentarz.

sztuka w przydomowym ogrodku wykonana z bazaltu

stary cmentarz w dzungli nad oceanem

dzungla

środa, 10 sierpnia 2011

zycie naukowca w terenie oraz niespodzianka

Maz i Chris nadal tyraja jak dwa woly. Ciagle na dwa samochody. Zycie naukowca w terenie nie jest latwe. Cos przestalo dzialac. Nie mogli robic roboty. Naprawili. Zamiast o 8:00 wyruszyli o 1:00 wykazujac lekkie oznaki frustracji. Wrocili i okazalo sie, ze w tak zwanym miedzy czasie, wysiadlo cos innego. Tego juz sie niestety nie da naprawic...
Na szczescie to nie jest moj pierwszy raz z Mezem w terenie. Robie swoje, czyli zakupy, gotuje, wrzucam brudy do pralki, czyste i mokre do suszarki, suche skladam i oddaje wlascicielom, zajmuje sie dziecmi i nie wnikam. Slucham, kiwam glowa, wykazuje wspolczucie i wiem, ze nic ode mnie nie zalezy jesli chodzi o naukowa strone wyprawy. I cale szczescie.

Dzisiaj panowie ruszyli do swojej roboty z zaledwie 40 minutowym poslizgiem. Nasza, rozrywkowa ekipa, z niewiele wiekszym poslizgiem ruszyla na plaze. Wracamy do domu na lunch i sieste (chwala Bogu na wysokosciach Mlodszy po plazowych rozrywkach potrzebuje snu!) po ponad 3 godzinach plywania, kopania w piachu itd, a tam...Cos mruczy...Bulgocze...Zagladam do kuchni, a tam... Niespodzianka...Nowa zmywarka!
Dwa dni temu zglosilam Moani - agentce, ktora nam wynajela ten dom - ze zmywarka wysiadla. Delikatnie zauwazylam, ze juz rok temu byly z nia problemy, a ja zmywac nie lubie. Po godzinie oddzwonila z prosba o podanie wymiarow zepsutej delikwentki, bo chce kupic nowa. Podalam i pomyslalam sobie, ze przynajmniej ludzie, ktorzy zamieszkaja po nas w tym domu beda mieli zmywarke. Poprostu nie mam zludzen, co do hawajskiego tempa zalatwiania spraw. Okazuje sie, ze sie mylilam. I bardzo sie z tego ciesze. Lubie takie niespodzianki.

wtorek, 9 sierpnia 2011

okolica

Na razie nie jezdze daleko, o ile na wyspie, ktora z dwojka malych dzieci objezdzalam juz wielokrotnie dookola w ciagu jednego dnia, mozna pojechac gdzies daleko.
Maz i Chris potrzebuja dwa samochody do swoich pomiarow. Mlodszy, Starszy i ja sila rzeczy, a raczej wyzsza koniecznoscia podyktowana dobrem nauki i ludzkosci, siedzimy na miejscu, na plazy. I jest nam dobrze. Dzieci plywaja, albo grzebia w piachu, albo laza po drzewach, albo szukaja skarbow/zyjatek na skalach. A ja siedze sobie w foteliku plazowym i czytam. Albo plywam. Wszystkim nam jest bardzo dobrze. Kazdy odpoczywa jak potrafi najlepiej.
Nasza rajska sielanke zaklocilo wczoraj malenkie niepowodzenie. Zepsula sie zmywarka...Nie dziala. Jakies fatum, ciazy nade mna, czy co?


zrobilam zakupy rano, zeby oddac Mezowi samochod

wywieszka sklepu z ziolami

tu mozna kupic wszystko, co potzrebne jest surferowi

moj ulubiony sklep z rybami

mozna kupic ryby na obiad

i nacieszyc oko

kolorowymi

wesolymi

niewatpliwie powiazanymi tematyka morska

muralami

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

plaza

Nasza ulubiona plaza to ta, przy ktorej mieszkamy. Idzie sie na nia ok. 2 minut wolnym krokiem. Chyba, ze trzeba zabrac ze soba: siatke na ryby/kraby/motyle, torbe z zabawkami plazowymi, pletwy, okulary i do tego okrutnie poklocic sie z bratem/mama/tata. Wtedy wyprawa na plaze zajmuje dowolnie duzo czasu.



w naszych oczach dodatkowa zaleta tej plazy jest brak ludzi

bo nie lubimy tlumow

statek piracki z piratami, wyobraznia 4-5latka nie zna granic

przekaska z widokiem na ocean

niedziela, 7 sierpnia 2011

dom

Dom jest w Puako, malenkiej hipisowskiej osadzie polozonej na wybrzezu Kohala. I jest przesliczny. Polozony na wzgorzu, ma piekny ogrod, duze lanai (hawajskie patio), z ktorego widac lazurowy ocean i czarne, bazaltowe skaly pochodzenia wulkanicznego. Bo Hawaje to, mowiac w wielkim skrocie, wulkany, ktore wystaja z oceanu. Czesc wygasla, a czesc jest nadal aktywna. Na Big Island aktywnym wulkanem jest Kilauea.


lanai, najczesciej tutaj jemy albo...

patrzymy

na ocean, ktory na Hawajach jest cudownie cieply

na plazy mozna bezustannie grzebac w piachu

mozna tez z plazy przywlec liscie palmy i wybudowac sobie domek w rogu trawnika

sobota, 6 sierpnia 2011

dojechalismy

Dojechalismy, a wlasciwie dolecielismy, i powoli dochodzimy do siebie.
Do Kony na Big Island of Hawaii lecielismy z Phoenix, do ktorego jedzie sie z Tucson ok. 2 godziny. Oczywiscie mozna tez leciec z Tucson, ale trzeba sie przesiac w Phoenix. Roznica w cenie biletu wynosi jednak 200$, co przy naszych 4 biletach daje 800$. Gra jest warta swieczki a raczej nasza jazda tych pieniedzy.
Jechalismy dwoma samochodami. W jednym Starszy, Mlodszy, wspolpracownik Meza: nieoceniony Chris, ja i bagaze.
W drugim Maz oraz jego sprzet...
Poparkowalismy samochody, nadalismy bagaze, przeszlismy wszelkie mozliwe kontrole, samolot byl na czas, Starszy i Mlodszy dali nam i pozostalym wspolpasazerom jakos przetrwac te podroz. W tym momencie sle gorace podziekowania dla wynalazcy przenosnego odtwarzacza DVD: czlowieku jestes cudowny! jestes wielki, madry  i napewno bardzo przystojny/a! uratowales mi zycie! moje dzieci przez 6 godzin gapily sie maslanymi oczami na swojego ukochanego Scooby-Doo! dziekuje!
Podroz trwala 6,5 godziny. Dotarlismy. Z ulga wysiadlam, bo bardzo nie lubie byc w powietrzu. Maz i Chris pognali wynajac samochody. Ja ze Starszym i Mlodszym, ktorzy wcale nie byli skorzy do wspolpracy, zdjelam z tasmy i dotachalam na parking: 3 walizy, 1 plecak, 2 krzeselka samochodowe oraz niezliczona ilosc bagazu podrecznego.
Po godzinie pojawili sie Maz z Chrisem. Maz z duma oznajmil mi przekazujac kluczyki:
- Popatrz! wynajalem dla ciebie Nissana X-Terre.
Chris na boku szepnal mi na ucho:
- 10 minut zastanawial sie nad kolorem...W koncu mu powiedzialem, ze to przeciez tylko samochod.
I za to wlasnie bardzo lubie Chrisa. Myslimy podobnie. Ja, gdyby to tylko bylo mozliwe, najchetniej jezdzialbym na rowerze, tak jak robilam to w swoim ukochanym Toruniu przez 20 lat.
Zapakowalismy wiec bagaze, krzeselka z dziecmi i mnie do samochodu. KIedy juz, juz chcialam odpalic samochod zza plecow dobiego mnie pytanie Starszego, rzucone zatroskanym tonem:
- Jestes pewna, ze powinnas jezdzic tym samochodem?
- A jaka masz synu inna propozycje? - zapytalam silac sie na spokoj. Za 12 lat bedzie chcial mi zabrac kluczyki - pomyslalam.
Nic. W odpowiedzi glucha cisza.
Ruszylismy wiec. Maz z Chrisem odbierac dalsza czesc sprzetu z Cargo, a ja z chlopakami kupic cos do jedzenia i do domu.

wtorek, 2 sierpnia 2011

ogloszenia rozne

Ogloszenie nr 1
Dwa tygodnie temu wspolnie, cala rodzina nabylismy zmywarke. Dzisiaj przyjechala razem z panem, ktory zabral stara i podlaczyl nowa. Teraz wlasnie sobie bardzo cichutko pomrukuje, a w moich uszach to mruczando brzmi jak najpiekniesza muzyka.
Wszyscy, ktorzy czytali post pt. zmywarka, wiedza dlaczego.
To nic, ze zamowilismy zmywarke z takim samym uchwytem jaki ma piekarnik, a przyjechala z innym. To nic, ze pan nie wie dlaczego, ani co z tym fantem zrobic. To nic, naprawde drobiazg. Wazne, ze jest. I ze zmywa.

Ogloszenie nr 2
W czwartek cala rodzina udajemy sie do raju. Na dwa tygodnie. Maz bedzie jak zawsze pracowac, a Starszy, Mlodszy i ja wypoczywac (w oczach Meza tez jak zawsze). Nie wiem natomiast czy w raju beda mieli necik. Rok temu byly z tym drobne problemy. Gdybym wiec zamilkla, to tylko na dwa tygodnie. Potem sie odezwe. I zdam relacje z raju.