niedziela, 26 lutego 2012

jak zwykle w podrozy

Dzieci mialy rodeo break. Nie pytajcie mnie, dlaczego z okazji rodeo dzieci maja dwa dni wolnego. Nie wiem. Jako, ze uzbieralo sie cztery dni wolnego, zabralam dziatwe do La Jolla, nad ocean. Jedzie sie tam ok. 6 godzin, najpierw I-10, a potem I-8 na zachod. 
Jesli kiedykolwiek zdarzy sie Wam znalezc na I-8 w okolicach Gila Bend i bedziecie glodni, bardzo Was prosze omincie McDonald's, ktory strategicznie kusi tuz przy zjezdzie 115 z autostrady i zadajac sobie odrobine wysilku odszukajcie pol mili dalej Sofia's Mexican Food. Sofia gotuje znakomicie, uwielbiam jej chile relleno - jest perfekcyjne. Zatrzymujemy sie w tym miejscu zawsze jadac do i z San Diego. Sofia pamieta juz, ze zamawiam chile relleno, a moi chlopcy preferuja jedzenie ryzu lyzkami. Jesli podrozujemy bez Meza, zawsze o niego pyta i pozdrawia.

- Mamo, ile czasu jeszcze bedziemy jechac do tej meksykanskiej restauracji? - pada pytanie z czestotliwoscia co 5 minut od godziny, czyli odkad wyjechalismy z San Diego. Autorem jest oczywiscie Mlodszy. Starszy ze sluchawkami na uszach oglada Scooby - Doo.
- Jeszcze 3 godziny - staram sie brzmiec spokojnie.
- Jestes pewna, ze nie pomylilas drogi? - w glosie Mlodszego brzmi niepokoj - poprzednio krocej sie tam jechalo...
- Wierz mi synu, nie pomylilam - te trase moglabym juz pokonywac z zamknietymi oczami.
- Z Tucson do Gila Bend jedzie sie krocej, a z San Diego dluzej, bo Gila Bend jest blizej Tucson niz San Diego. Rozumiesz? - spojrzenia moje i Mlodszego krzyzuja sie w lusterku. 
- A ile to jest: 3 godziny? - pyta nieufnie.
- 180 minut.
- Czyli tyle? - pokazuje paluszki u jednej raczki i jeszcze trzy u drugiej.
- No niezupelnie. To jest tyle, ze moglbys obejrzec calego Scooby - Doo i jeszcze pol innej bajki - wyjasniam i staram sie, zeby  to zabrzmialo zachecajaco. Nie ma to jak cisza i spokoj kiedy trzeba przejechac 420 mil.
- Czyli sie zgubilismy. Wczesniej sie jechalo krocej. - w ten oto sposob nasza rozmowa zatoczyla zgrabne koleczko.

Odwiedzilismy Legoland,

gdzie doskonale sie bawilismy.

Duzo czasu spedzilismy na plazy kopiac w piachu

i udajac surferow

mimo wietrznej pogody i koszmarnie zimnej wody.

czwartek, 16 lutego 2012

propozycja

Wieczorem, ok. 21:00 zadzwonila B.
- Czesc, dzieci juz spia? - zaswiergotala mi radosnie do ucha.
- Spia, spia - mruknelam - a coz innego moglby robic czterolatek z szesciolatkiem o tej porze dodalam w mysli.
Pomachalam smetnie na pozegnanie ksiazce, ktora mialam zamiar sobie poczytac. B. lubi gadac.
- Sluchaj, mam znajoma... - kontynuowala B.
No coz, kazdy kogos tam zna - toczylam swoj wewnetrzny monolog.
- ... ta znajoma ma dzieci i matke... - ciagnela niestrudzenie B.
Szczesciara - rzucilam sama do siebie.
- ...ta matka byla u nich i nauczyla dzieci wierszyka i dwoch piosenek po polsku ...-rozwijala dalej swoj watek B.
Moja matka nigdy u nas nie byla i jak Boga kocham, niczego moich dzieci nie nauczyla - pokiwalam smetnie glowa nad losem swoim i chlopcow.
- ...bo wiesz, te dzieci nie mowia po polsku, znajoma twierdzi, ze mowi, ale ze mna nie chciala rozmawiac inaczej, jak po angielsku... - B. dzielnie brnela ku jakiemus, jeszcze nieznanemu mi, celowi
- ...no i ta matka, czyli babcia tych dzieci, wyjechala, a matka dzieci pomyslala sobie, ze byloby wspaniale, gdyby te dzieci nauczyly sie mowic po polsku! - posumowala B.
Byloby - zgodzilam sie z nia w mysli, naiwnie sadzac, ze to juz koniec.
- No i wiesz, pomyslalam sobie, ze twoje dzieci tak ladnie mowia po polsku. A ty jeszcze uczysz je czytac. Moze moglabys tez pouczyc tamte dzieci? Tak raz, albo dwa w tygodniu. Pobawilyby sie z twoimi dziecmi, troche by sie osluchaly...Acha, ta matka chce sie pouczyc, tak przy okazji. - B. wyluszczyla sprawe.
Ufffff - sapnelam w duchu.
- Moje dzieci w zabwie przechodza juz na angielski, albo mieszaja - zaczelam niepewnie, bo w glowie mialam lekki kolowrotek.
- Och, to nic nie szkodzi - B. niewiele rzeczy jest w stanie zniechecic - masz przeciez jakies ksiazeczki, filmy po polsku, prawda? Jak bedziesz do nich jechala, to mozesz zabrac ze soba!
Jechala! Ja do nich?! w mojej glowie zawylo dziesiec syren alarmowych.
- A gdzie one mieszkaja, te dzieci z matka - zapytalam, widzac swiatelko w tunelu.
- Ina i Shannon - B. starcila rezon, bo wie, gdzie ja mieszkam.
- B. boj sie Boga, to jest 30 min. jazdy ode mnie, a w korku 40! - wstapila we mnie nadzieja - naprawde nie moge sie zobowiazac, ze bede do niej jezdzila taki kawal drogi raz albo i dwa w tygodniu ze swoimi dziecmi. Ale jesli jej bardzo zalezy, to moze przyjezdzac do nas - dodalam slodko.

Mili moi Czytelnicy. Niewiele trzeba, zeby nauczyc dziecko swojego jezyka. Wystarczy do niego w tym jezyku mowic. Nauczy sie. Kazdy by sie nauczyl. Problem powstaje, kiedy sie chce ten jezyk utrzymac. Samo mowienie w jakims jezyku nie wystarcza. Trzeba dziecko nauczyc czytac i pisac w danym jezyku. Wymaga to jednak wysilku i konsekwencji. Nie kazdy ma wystarczajaco silna motywacje, czas, energie i umiejetnosci. A i tak po latach moze sie okazac, ze nasze dziecko nie chce tego jezyka uzywac. Ale bedzie to juz jego wlasny, bardziej lub mniej swiadomy, wybor.
Przyznam uczciwie: nie spodziewm sie, ze moje wnuki beda mowily po polsku. Nie wiem, czy moi chlopcy kiedykolwiek w swym doroslym zyciu wykorzystaja ten jezyk. Ale uwazam, ze nauka czytania i pisania w dwoch jezykach jest niezlym cwiczeniem dla ich umyslow.

środa, 8 lutego 2012

moje "cos"...

...okazalo sie byc niczym. Rzecz jasna ma jakas swoja lacinska nazwe, ale najwazniejszym dla mnie jest fakt, ze nie trzeba nic z tym znaleziskiem robic oraz, ze niczym mi owo "cos" nie grozi. Za 6 miesiecy znowu mammografia.
W kazda srode pomagam jako wolontariusz w klasie Starszego. Dzieci uczyly sie dzisiaj pisac na i-Padach...
Niby mieszkam tu juz dosc dlugo, niby powinnam byla sie juz przyzwyczaic, niby nie powinnam sie niczemu dziwic. A tu: zonk! Zawsze wykoczy jakis diabel z pudelka, albo i-Pad z szafki w klasie pelnej pieciolatkow. Ustrojstwo zainteresowalo mnie osobiscie, z pewnych wzgledow, nazwijmy je prezentowymi. Poszlam na strone Appla i sprawdzilam: najtanszy model kosztuje 550$. Oni ich maja 26.
Ide spac bo padam na twarz. Postanowilam, ze dzisiaj sie wyspie i chce slowa dotrzymac.

poniedziałek, 6 lutego 2012

zaszalalam

Konczy mi sie moja ulubiona woda toaletowa. Zabralam sie wiec do uzupelniania brakow. On-line, bo taniej i wygodniej. Oprocz Wody Ulubionej wrzucilam do koszyka jeszcze Wode Mniej Ulubiona oraz cztery rozne maseczki: nawilzajaca (mieszkam w koncu na pustyni - nawilzanie to podstawa), rozswietlajaca (bo czemu nie?), przeciwzmarszczkowa (marszcze sie - 40stka w tym roku, ehhh) i odzywcza (nawet jesli nie pomoze, to nie zaszkodzi, prawda?). Nie moglam zapomniec o moim faworycie: peelingu biologicznym. Jest doskonaly, skora na twarzy robi sie po nim gladka i delikatna, gotowa na przyjecie ktorejs z moich maseczek! Pamietalam rowniez o maseczce na usta (podobno odzyskaja modziencza swiezosc, zobaczymy) oraz pod oczy (cienie i worki maja zniknac, ale tu moja naiwosc sie konczy, w takie cuda to ja jednak nie wierze).
Teraz czekam na przesylke. Potem oddam sie orgii peelingowania i maseczkowania. I bedzie mi dobrze, wrecz wysmienicie.

niedziela, 5 lutego 2012

prawie SPA

Badanie nie bolalo. Prawde mowiac nie bylo nawet nieprzyjemne. Jak zwykle znieczulanie bylo z calej tej zabawy najgorsze.
Najpierw pielegniarka zapoznala mnie z dluga lista mozliwych powiklan, zakazen i innych przykrych niespodzianek. Na pocieszenie dorzucila jednak:
- W ciagu 17 lat mojej pracy z niczym takim sie nie zetknelam.
No coz, niech sie dzieje wola nieba. Podpisalam stosowne kwitki mowiace, ze wiem i ze sie zgadzam. Nastepnie pani opwiedziala mi szczegolowo i doglebnie na czym polega procedura, czyli krok po kroku co beda mi robic. Lacznie z tym, ze jak maszyna zabuczy, to mam sie nie wystraszyc i nie podskoczyc, bo bezruch jest wskazany, a nawet niezbedny.
Potem, nakryta rozowym kocykiem, leglam wdziecznie na boku coby umozliwic pani doktor pobranie tego co konieczne. Pielegniarka glaskala mnie po plecach, w tle pobrzmiewala lagodna muzyka a ja wpatrywalam sie w jakis obrazek wiszacy na scianie. Prawie jak w SPA. Gdyby nie pytanie padajace mniej wiecej co 30 sekund: 
- Czy napewno pania nie boli?
Nie bolalo. Wyniki w srode.

Bawilam sie z Mlodszym na podlodze, ktory to Mlodszy bedacy w nieustannym ruchu oczywiscie wpadl na mnie, a dokladnie na moja lewa strone. Moja lewa strona ma zlamana reke, no i jest po swiezutkiej biopsji. Nie bylo to mile, wiec syknelam:
- Placek uwazaj troche na mnie, bo mnie boli. Lekarz pobral mi troche krwi.
- Gdzie ci pobral? - wszelkie rany, najchetniej cudze, budza zawsze jego zywe zainteresowanie. Rowniez  bawiacy sie do tej pory cicho i spokojnie Starszy zawisl nad swoja budowla w oczekiwaniu na ciag dalszy. 
- Pod piersia zrobil mi tak mala dziurke i pobral. Chce sprawdzic, czy nie jestem chora - wyjasnilam.
- Pokazesz mi te dziurke?! - zapytal blagalnie Mlodszy. Byl wyraznie poruszony. Starszy przysunal sie do nas, zeby na wypadek pokazu tez moc rzucic okiem.
- Takie ciemne to jest - stwierdzil z lekka zgroza Mlodszy, kiedy mu pokazalam miejsce po biopsji.
- Siniak, tylko taki troche mocniejszy.
- Boli cie to, mamusiu - zapytal ze wspolczuciem Starszy.
- Nie, ale musicie teraz troche bardziej uwazac, zeby na mnie nie wpadac. Bo jak mnie potracacie, to mnie boli albo to, albo reka...
Pokiwali ze zrozumieniem lepetynkami. Staraja sie. I co jakis czas pytaja, czy mnie nie boli.