Starszy od tygodnia utkniety w domu z powodu swej niekonczacej sie grypy. Utkniety z tabletem, ktory dostal w depozyt od swego ojca. Tablet nie jest zwykly, bo kosztuje trzy razy tyle co normalny, jest wodoszczelny, wstrzasoodporny i podobno w ramach testow przetrzymal walec drogowy, ktory po nim przejechal. Nie przeszedl jednak testu z naszym dzieckiem. Celem wyjasnienia: nie mamy manii posiadania najnowszych i najdrozszych gadzetow technologicznych. To ustrojstwo jest Mezowi potrzebne w terenie. Jak wiadomo, w terenie zdarzaja sie ulewy oraz to, ze przedmioty wypadaja z rak i leca na ten przyklad kilka metrow po kamienistym zboczu. Dobrze jest miec w takich warunkach sprzet, ktory nie roztrzaska sie w drobny mak. Swoje zdanie na temat powierzania siedmiolatkowi sprzetu wartego poltora tysiaca dolarow zatrzymam dla siebie.
Tak wiec Starszy, tablet i ja pozostalismy w domu. Nastepnie musielismy udac sie do sklepu celem poczynenia obiadowych zakupow spozywczych. Tablet niestety pojechal z nami. Przy kasie okazalo sie, ze brakuje rysika od ustrojstwa. Zniknal. Nie ma. Rozplynal sie w powietrzu. Przeszukalismy caly sklep centymetr po centymetrze, jak psy tropiace z nosem przy ziemi, zagladalismy pod polki, nawolywalismy, wypytalismy personel i przypadkowych zakupowiczow, czy nie widzieli bezpanskiego rysika. Jak kamien w wode. Rysika jak nie bylo, tak nie ma. Akcja poszukiwawcza zajela nam 45 minut. Zamiast gotowac obiad musielismy juz jechac po odbior glodnego Mlodszego z przedszkola. Mlodszy oczywiscie spodziewal sie obiadu, ktorego jeszcze nie bylo. W miedzy czasie telefonicznie poinformowalam Meza, ze niezniszczalny tablet nie jest jednak w 100% idealny albowiem posiada(l) rysik, ktory potrafi sie zgubic. Informacje o tym, ze nawet kilkudolarowe tablety dla dzieci posiadaja rysiki przymocowane na sznurku postanowilam na razie zatrzymac dla siebie. Nie nalezy kopac lezacego. Maz zimnym glosem udzielil mi informacji, ze taki rysik kosztuje 60$...
Konczylam wlasnie rozmowe z Mezem, pokonujac ostatni speed bump na drodze do naszego domu, gdy kochanej naszej suni (Lea siedziala na siedzeniu pasazera obok mnie) morda zrobila sie dluga, oczy malo nie wyszly z orbit i z glosnym uuullleee pies narzygal mi na podlokietnik oraz do trzymadelek na kubki z napojami pomiedzy siedzeniami. Tak sie nieszczesliwie sklada, ze nie trzymam tam kubkow, tylko telefon oraz portfel. Portfel lezal tak, ze kochanej psiczce udalo sie rowniez zapaskudzic swiezo wyplacona gotowke z banku, karty kredytowe, prawo jazdy i kilka innych drobiazgow. Tak wiec dotarlam do domu w zarzyganym samochodzie, z glodnymi dziecmi, lekko zdezorientowanym psem i niekompletnym tabletem Meza.