wtorek, 29 stycznia 2013

koszmarny wtorek

Starszy od tygodnia utkniety w domu z powodu swej niekonczacej sie grypy. Utkniety z tabletem, ktory dostal w depozyt od swego ojca. Tablet nie jest zwykly, bo kosztuje trzy razy tyle co normalny, jest wodoszczelny, wstrzasoodporny i podobno w ramach testow przetrzymal walec drogowy, ktory po nim przejechal. Nie przeszedl jednak testu z naszym dzieckiem. Celem wyjasnienia: nie mamy manii posiadania najnowszych i najdrozszych gadzetow technologicznych. To ustrojstwo jest Mezowi potrzebne w terenie. Jak wiadomo, w terenie zdarzaja sie ulewy oraz to, ze przedmioty wypadaja z rak i leca na ten przyklad kilka metrow po kamienistym zboczu. Dobrze jest miec w takich warunkach sprzet, ktory nie roztrzaska sie w drobny mak. Swoje zdanie na temat powierzania siedmiolatkowi sprzetu wartego poltora tysiaca dolarow zatrzymam dla siebie.
Tak wiec Starszy, tablet i ja pozostalismy w domu. Nastepnie musielismy udac sie do sklepu celem poczynenia obiadowych zakupow spozywczych. Tablet niestety pojechal z nami. Przy kasie okazalo sie, ze brakuje rysika od ustrojstwa. Zniknal. Nie ma. Rozplynal sie w powietrzu. Przeszukalismy caly sklep centymetr po centymetrze, jak psy tropiace z nosem przy ziemi, zagladalismy pod polki, nawolywalismy, wypytalismy personel i przypadkowych zakupowiczow, czy nie widzieli bezpanskiego rysika. Jak kamien w wode. Rysika jak nie bylo, tak nie ma. Akcja poszukiwawcza zajela nam 45 minut. Zamiast gotowac obiad musielismy juz jechac po odbior glodnego Mlodszego z przedszkola. Mlodszy oczywiscie spodziewal sie obiadu, ktorego jeszcze nie bylo. W miedzy czasie telefonicznie poinformowalam Meza, ze niezniszczalny tablet nie jest jednak w 100% idealny albowiem posiada(l) rysik, ktory potrafi sie zgubic. Informacje o tym, ze nawet kilkudolarowe tablety dla dzieci posiadaja rysiki przymocowane na sznurku postanowilam na razie zatrzymac dla siebie. Nie nalezy kopac lezacego. Maz zimnym glosem udzielil mi informacji, ze taki rysik kosztuje 60$...
Konczylam wlasnie rozmowe z Mezem, pokonujac ostatni speed bump na drodze do naszego domu, gdy kochanej naszej suni (Lea siedziala na siedzeniu pasazera obok mnie) morda zrobila sie dluga, oczy malo nie wyszly z orbit i z glosnym uuullleee pies narzygal mi na podlokietnik oraz do trzymadelek na kubki z napojami pomiedzy siedzeniami. Tak sie nieszczesliwie sklada, ze nie trzymam tam kubkow, tylko telefon oraz portfel. Portfel lezal tak, ze kochanej psiczce udalo sie rowniez zapaskudzic swiezo wyplacona gotowke z banku, karty kredytowe, prawo jazdy i kilka innych drobiazgow. Tak wiec dotarlam do domu w zarzyganym samochodzie, z glodnymi dziecmi, lekko zdezorientowanym psem i niekompletnym tabletem Meza.

środa, 23 stycznia 2013

chorujemy

- Mamooo! On na mnie kaszle geba! - zalkal zalosnie Starszy ze swojej miejscowki na sofie przed telewizorem, gdzie siedzimy we trojke i ogladamy The Chronicles of Narnia na DVD. Starszy ma 39,5C i prawo do marudzenia.
- Nie kaszl na niego. Geba. - wyrzucam z siebie automatyczna formulke.
- A niby dlaczego? - pyta Mlodszy - on juz i tak jest chory. Bardziej juz nie moze byc - dorzuca przygladajac sie bratu krytycznie.
- Jestem chory, bo ty mnie zaraziles - buczy ze zloscia z zasmarkanego nosa Starszy - i tatusia tez zaraziles.
- Nieprawda! - tryumfuje Mlodszy - wszystko to jest nieprawda! Mnie zarazil Eli w przedszkolu, ja ciebie, a TY tatusia! Tak bylo.
- Pozarazal wszystkich, sam wyzdrowial i teraz skacze jakby mial w dupie motorek. I doprowadza wszystkich do szalu - wyzezil Maz, ktory wrocil do domu wyjatkowo wczesnie z racji swego podlego samopoczucia. Sek jednak w tym, ze w towarzystwie Mlodszego trudno jest odzyskac zdrowie. On jest bardzo energiczny. I towarzyski. Do bolu towarzyski.
- Nie mowimy brzydkich wyrazow - mowie automatycznie. A propos mezowskiej dupy.
- To nie mowcie - zgadza sie wyjatkowo grzecznie Maz.

Popijam herbate z sokiem malinowym wlasnego wyrobu zagryzajac drozdzowkami wlasnego wypieku. Staram sie nie zwariowac i ciesze sie, ze choruja po kolei, a nie wszyscy w tym samym czasie. Mlodszy od dzisiaj chodzi do przedszkola, Starszy od dzisiaj nie chodzi do szkoly, a Mezowi wroze chwile przymusowego odpoczynku w przyszlym tygodniu.
A Wam, Drodzy Czytacze, zdrowia zycze.

niedziela, 20 stycznia 2013

dzieci bywaja bardzo rozne

- Ciekawa synku, ta ksiazka, ktora czytasz? - obserwuje go juz od paru chwil. Siedzi na swoim lozku, zatopiony po uszy w jakiejs ksiazce. W tle Mozart. Nie zauwazyl, ze weszlam do pokoju.
- Bardzo, mamusiu, bardzo! - Starszy unosi tylko troche i tylko na chwile rozgoraczkowane oczy. Wyglada jakby czytal jakas powiesc przygodowa. Albo detektywistyczna. Albo obie w jednym. Zaciekawiona spogladam na okladke. Spanish for Beginners. Hmmm... To ksiazka, ktora Maz kupil sobie wiele lat temu sadzac, ze nauczy sie hiszpanskiego. Nie nauczyl sie. Teraz Starszy czyta ja od dwoch tygodni, strona po stronie, rozdzial po rozdziale. Z wypiekami na twarzy. Od czasu do czasu robi sobie notatki, czym mi bardzo imponuje.
- Mamusiu, czy ty wiedzialas, ze po hiszpansku mowi sie w dwudziestu krajach? - mowi przejety - ale w kazdym troche inaczej!
- Nie synku, nie wiedzialam - wyduszam z siebie - ale teraz juz wiem. Dzieki tobie.

Starszy sciagnal rowniez z polki w biurze swego ojca slownik polsko-rosyjski i rosyjsko-polski. Przepisuje z niego wyrazy, ktore go interesuja. Cyrylica. Cieszy sie, ze ten jezyk jest taki podobny do naszego. I mam tu pewna satysfakcje, ze w tym wypadku za "nasz" uznaje polski, nie angielski.
Na stoliku nocnym przy jego lozku pietrzy sie stos roznych ksiazek, slownikow i encyklopedii. Podczas odkurzania wiekszosc tego stosu wynosze do biura Meza lub na polki z ksiazkami dzieciecymi. Zostawiam tylko to, co wedlug mnie jeszcze czyta. Starszy po kazdej takiej akcji cierpliwie, z mozolem, bez cienia pretensji odtwarza swoj podreczny ksiegozbior.
Mamy calkiem spora kolekcje muzyki powaznej. Starszy od jakiegos czasu, systematycznie przesluchuje te plyty. Aktualnie zapoznaje sie z piecioplytowym wydaniem Mozart Piano Sonatas. Co wieczor trwa wiec przekonywanie mlodszego brata o wyzszosci Mozarta nad Basniami z Czterech Stron Swiata (Doroto, dziekujemy! moj mlodszy syn slucha tego z otwarta geba i przez troche sie nie rusza oraz nie ma pomyslow).

Patrze na swoje starsze dziecko jak na przybysza z obcej planety. I zastanawiam sie: skad ty sie taki wziales? Fascynuje mnie jego ciekawosc swiata i radosc z jaka odkrywa nowe rzeczy. Zadziwia wytwalosc i konsekwencja kiedy cos zglebia: spedzil kiedys cala niedziele obliczajac masy pierwiastkow, bo tatus pokazal mu jak, a jemu to sie spodobalo; od dwoch tygodni po obudzeniu sie zapala sobie lampke i drazy Spanish for Beginners. Niesamowite jest to, ze jego mozg wydaje sie byc jak twardy dysk, ktory nieustannie zapisuje nowe fakty. Co wiecej, potrafi te fakty laczyc i wyciagac interesujace wnioski, jest dobry w zadawaniu ciekawych pytan. 

Mimo swej odmiennosci, Starszy pozostaje siedmioletnim chlopcem, ktory uwielbia wspinac sie po drzewach i kopac pilke. Bardzo sie ucieszylam, kiedy jako zajecia pozalekcyjne wybral sobie pilke nozna. A nie, na przyklad, szachy.

niedziela, 13 stycznia 2013

bylismy (znowu) w San Diego

Cztery ostatnie dni przerwy zimowej spedzilismy w San Diego.

Dwaj chlopcy, szczeniak i ja. Maz z radoscia tyral jak wol. 
Ponadto sprzatnal garaz i skrecil lozko, ktore od czasu remontu
czyli dobre pol roku lezalo sobie w garazu czekajac, kurzac sie 
i zajmujac miejsce mezowskiego samochodu

Lea, jak kazde dziecko, kocha plaze. 
I ludzi na plazy. Zdaje sie, ze jest swiecie przekonana, 
iz kazdy czlowiek  na plazy jest tam przede wszystkim po to, 
zeby ja glaskac i zachwycac sie jej niewatpliwa uroda, charakterem, 
dobrocia i madroscia. 

Na szczescie szybko do nas wraca. Zawsze pilnuje tez, zebysmy trzymali sie 
razem. To wlasnie ona czeka na wlokace sie z tylu ostatnie dziecko.
Stado musi sie trzymac w kupie. I juz ona, Lea, jak ten pies pasterski tego
dopilnuje!

W San Diego jest nam zawsze bardzo dobrze. Niektorzy az fikaja z radosci 
koziolki.

W San Diego jest piekna plaza, cudowny Balboa Park, Legoland i wiele innych niewatpliwych atrakcji. To naprawde piekne miejsce. Dla mnie jednak bardzo wazne jest to, ze moge sie tam spotkac z Ania- moja przyjaciolka od czasow szkoly podstawowej w Polsce, z Karolina i z ich rodzinami. Takie spotkanie jest jak swiezy oddech, zastrzyk dobrej energii. Prawda o emigrantach jest bowiem taka, ze gdziekolwiek by nie pojechali beda zawsze turystami, ludzmi, na ktorych nikt nie czeka, przypadkowymi przechodniami, podgladaczami chwili, natomiast nie uczestnikami prawdziwego zycia. Bo zycie, to rodzina, przyjaciele, ludzie, ktorzy maja podobna tradycje, doswiadczenia, jezyk.