wtorek, 13 września 2011

varia

- Wyrosna na amerykanskich debili - mruczy Maz pod nosem prowadzac samochod droga 101 z Monterey do Los Angeles, ktora wije sie serpentynami jak waz nad samiutkim Pacyfikiem.
Widoki zapieraja dech; ocean, z ktorego od czasu do czasu wystaja pojedyncze skaly, poszarpany, skalisty brzeg porosniety lasem sosnowym. Wysoko. Pieknie.
Nasze dzieci siedza ze szklanym wzrokiem wlepionym w ekran przenosnego odtwarzacza DVD. Na uszach maja sluchawki. Kazde oglada swoja bajke.
- Popatrzcie jak tu pieknie - Maz uparcie usiluje sie przebic przez Scooby Doo i Curious George.
- Oni cie nie slysza - staram sie przemowic do mezowskiego rozsadku - Ciesz sie widokami i spokojem.
- Oni kompletnie zidiocieja - Maz nadal toczy piane - Beda jak moi studenci. Zero zainteresowan, zero myslenia, zero...
No wlasnie. Zaczal sie semestr zimowy, w ktorym to semestrze Maz naucza...Nie lubi wykladac. Nie lubi wiekszosci studentow. Wiekszosc zadaje pytania o sprawy, ktorych wedlug Meza powinna byla sie nauczyc w tzw. high schoolu. Nie lubi ignorancji. Nie lubi lenistwa. Nie lubi...A my razem z nim, niestety.

Moi trzej panowie w porcie w Monterey
***


Odrabiam lekcje ze Starszym.
- Synku, pani kazala napisac trzy slowa, ktore zaczynaja sie na litere H.
- No nie wiem. Mozesz mi cos podpowiedziec?
- Moze byc hook?
- Dobra! Pokaz mi jak sie pisze.
- A nastepne moze horse?
- Nie, to nie jest dobre slowo.
- Dlaczego? Zaczyna sie na H.
- Ale ja bym chcial, zeby sie zaczynalo na H po angielsku i po polsku.

Kiedys zwierzylam sie mojej amerykanskiej przyjaciolce Kate, ze boje sie szkoly moich dzieci. Szczegolnie tego, ze nie bede potrafila pomagac im w angielskim.
- Bedziesz sie uczyla razem z nimi - powiedziala spokojnie.
I miala racje.

Port w Monterey
***

 
Starszy zostal w domu ze swoja litera H, a Mlodszy ze mna wsiadl do samochodu i pojechalismy odebrac kwiatki, ktore przez tydzien podlewala nasza sasiadka 
Podczas gdy ja wymieniajac uprzejmosci upychalam doniczki w samochodzie Mlodszy zrobil szybki przeglad sasiedzkiego podworka. Znalazl gwozdz. Zardzewialy. Duzy. Przemycil go do samochodu i w samochodzie usilowal wbic w sufit...Zauwazylam to dopiero w garazu.
Skonfiskowalam narzedzie zbrodni. Mlodszy zawodzil. Dalam po lapach. Wrzeszczac zagrozilam, ze jesli jeszcze jeden gwozdz zobacze w jego rekach, to mu te rece pourywam. Bo to nie byl pierwszy gwozdz w rekach Mlodszego. I nie pierwsze szkody uczynione w sposob absolutnie bezmyslny. A bezmyslne niszczycielstwo budzi we mnie furie. Niestety. Nie jestem z tego dumna. Oj nie.

Mlodszy cieszy oko widokiem na port w Monterey


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz