poniedziałek, 2 maja 2011

bylam w bibliotece...

Tak, bylam dzisiaj w bibliotece. On line zamowilam sobie ksiazki i dwa dni temu zadzwonil telefon z automatyczna wiadomoscia, ze juz sa, juz czekaja na mnie na poleczce i mam siedem dni, zeby je odebrac. Potuptalam wiec, a wlasciwie pojechalam, bo tu sie niestety nie chodzi.
Chcialam zrobic samodzielnie tzw. check out tychze przy pomocy komputera, bez klopotania pani bibliotekarki, ale komputer mi odmowil i nakazal udac sie do pani po pomoc.
Pani zrobila co trzeba i podala mi ksiazki z niemym pytaniem oraz jawnym wspolczuciem w oczach.
Wypozyczylam sobie Crazy sexy cancer tips i Crazy sexy cancer survivor napisane przez Kris Carr.
Mialam szczera ochote jej powiedziec: droga pani prosze mi sie tak nie przygladac. Ja nie mam raka, byc moze jeszcze go nie mam. Byc moze bede go miala, a moze nie. Nie wiem tego. Nie jestem ani wrozka, ani Panem Bogiem, nie czytam tez z fusow ani nie wroze z gwiazd. Nie znam przyszlosci. Poprostu lubie czytac. Lubie sie dowiadywac. Lubie poznawac. Jesli ktos chce sie ze mna podzielic swoim doswiadczeniem, to chce go posluchac.
I nie jest moja zasluga, ze jestem (byc moze: jeszcze) zdrowa. Tak jak nie jest wina chorych, ze choruja. Nie znam klucza, wedlug ktorego sa rozdzielane radosci i troski. Mam tylko niejasne przeczucie, ze ten, kto tym wszystki zarzadza kieruje sie zasada: sprawiedliwie nie znaczy rowno. To nie jest ok ale nikt mnie nie pytal o zdanie.
Nie powiedzialam jej jednak tego. Zabralam swoje ksiazki i wsiadlam do samochodu. Byla 11:45 a o 12:00 trzeba bylo pobrac Mlodszego z przedszkola.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz